Wednesday, March 21, 2007

Pierwszy dzień WIOSNY First day of SPRING

Wiedziałam, że tak będzie! WIEDZIAŁAM! Nie śpię od wczoraj... Niejaki PPC-D (Przedstawiciel Prawny Ciotki-Dorotki) po raz kolejny spowodował u mnie głęboką depresję lingwistyczną. Wpadł, zaszalał, wymyślił owe "palcyma" i dobił na całego. W naiwności swojej myślałam o "fyngers" lub coś równie głupiego, a w miarę czytelnego. Coś na kształt "hunny" od Kubusia. Kubusia Puchatka, oczywiście. A teraz siedzę i dołuję... A powinnam się cieszyć! Z cudownego pierwszego dnia wiosny, który powitany został pięknym, bielutkim śniegiem. No i z pięknego obrazu, który dostałam. Powinnam napisać kto jest autorem, bo jestem przekonana, że świat o nim usłyszy...

I knew it would come to this! I KNEW IT! I didn't sleep since yesterday... A-DLR (Aunt-Dorotka Legal Representative) caused my linguistic depression. He invented how to translate "palcyma" from Polish. I was thinking about "fyngers" or something like that. Like "hunny" from Winnie-the-Pooh. I'm broken down, but I should be happy! Today is the first day of spring and we have here beauty, white snow. I should be happy, beacuse I've received some great picture. And I should write the name of the author, because I'm sure he will be famous one day...

Sunday, March 18, 2007

Bilingual blog

Chyba muszę zacząć pisać swoje notki po polsku i angielsku. Tylko problemem będzie tłumaczenie zwrotów i wyrażeń, które wymyślam na poczekaniu…. No i poza tym mój angielski jest bardzo, bardzo cieniutki. Tak więc nie dość, że uprawiam ekshibicjonizm emocjonalno-psychologiczny, to jeszcze mam o tym pisać po angielsku. Poza tym obawiam się, że moje wygłupy polsko-pseudo angielskie nie zostaną bez komentarza u Przedstawiciela Prawnego Ciotki-Dorotki. Wejdzie taki, poczyta i najmniejsze potknięcie gramatyczne wytknie. A jak jakimś cudem gramatyka będzie w porządku to powie, że nie zaznaczyłam akcentów… I będzie próbował udowodnić, że nadal spożywam bigos palcyma… Błeeee… A tak z ciekawości: jak przetłumaczyć „palcyma” na angielski? Jak ktoś wpadnie na ten pomysł – zacznę pisać podwójnie. I zacznę wklejać zdjęcia. I miliardy obietnic składam tutaj :D

Friday, March 16, 2007

Handmade, Portugalia i Carlos Deza

Mój własnoręcznie "zalterowany" notes został dostarczony do Portugalii, do macati i jest na zdjęciu - można go sobie obejrzeć dokładnie :D Los, Przypadek czy Prawo Internetowego Prawdopodobieństwa połączył nas jeszcze raz w przyjemny sposób. I teraz podstawowy problem: jako mieszkanka Europy, w dodatku żyjąca na tym kontynencie od pokoleń - nie wiem NIC o Portugalii. Wstyd, wstyd, wstyd. I koniecznośc nadrobienia braków wiadomości.

A skąd Carlos Deza? Hmmm, nie zdradzę, ale warto go poznać ;)
Spotkać go można w trylogii G. Torrente-Ballestera "Blaski i cienie"


Monday, March 12, 2007

Poranek kojota

Poranek zapowiadał się świetnie: obudziły mnie delikatne promienie słońca i pewien tajemniczy zapach: słodka woń lawendy, miodu i anyżku, która każdemu kojarzy się z wróżkami i skrzatami. Zapach ów jest dowodem na istnienie tych przyjaznych, choć niewidocznych stworków. Gdy czujesz ten zapach, a dobre sny na paluszkach odchodzą w tylko sobie znane miejsca, WIESZ, że ten dzień będzie wspaniały. Mimo iż zapach znika w tak samo niewytłumaczalny sposób jak daktyle zostawiane na noc dla wrózek, skrzatów, chochlików, nic nie jest w stanie zepsuć takiego miłego dnia.
No, chyba, że ktoś się bardzo postara…
Kilka słów, pytanie zadane nieodpowiednim tonem i zapomniałam o wróżkach, skrzatach i zapachu. A ja stoję na początku tygodnia i marzę o weekendzie!! Choć przesądna nie jestem, ale jakoś nie widzę możliwości poprawy nastroju…

Sunday, March 11, 2007

Chińskie wyrzuty sumiena

W zasadzie stronię od polityki, ekonomii i głupoty ludzkiej. Ale czasem się nie da. Oczywiście na początku panuje hurraoptymizm, a dopiero potem zaczynam myśleć i analizować. Tak samo tym razem. Nagle ktoś przypomniał sobie, że produkcja w Chinach nie powstaje ot tak sobie, ale większość pochodząca z tego ogromnego kraju, to efekt użycia siły i dziecięcych rąk. Zbawcy ludzkości ogłosili bojkot na „chińszczyznę”: nie należy kupować produktów opatrzonych metką "made in China". Fakt, że ciężko takie zdobyć, ale nie jest to niemożliwe. Wpadłam więc w antychiński, bezrefleksyjny szał. Płaciłam bajońskie kwoty za rzeczy, które nie miały na sobie śladów pisma logosylabowego, co wcale nie oznaczało, że nie zostały stworzone nad Huang-ho...
A potem przyszedł czas na refleksję… Widzę to trochę inaczej niż ci, którzy zaczęli bojkot: miliony dzieci wyprodukuje miliardy sztuk sprzętu w niskich cenach – do Chin wpłynie gotówka. Jeżeli natomiast ta sama liczba dzieci wyprodukuje o połowę mniej sprzętu, bo kraje bogate zbojkotują i odmówią zakupów, to do Chin wpłynie o połowę mniej gotówki, a rząd nie zaprzestanie swojego terroru.
Zawieszona w próżni szukam wyjaśnienia i konkretnych argumentów za lub przeciw mojemu rozumowaniu. Tylko błagam o nie używanie słów „popyt” i „podaż”, bo ich nie pojmuję za Chiny.

Tuesday, March 6, 2007

Asertywność - sztuka mówienia "nie".

No tak, jak zwykle mówienie "nie" nie przynosi korzystynych efektów. Przynajmniej dla mnie. Zaczęło się niewinnie: Jedna Pani Drugiej Pani... blablabla. Rozmowa w miejscu publicznym na temat kwiatów w ogrodzie. "Ach! jakie piękne róże mam!" "Och! a ja mam piękne tulipany!" Potem podawały nazwy kwiatów - nie pamiętam żadnego :( I nagle:
- A pani, droga pani, jakie kwiaty ma w ogrodzie?
Rozglądam się, szukam adresata pytania. Oprócz mnie nie ma nikogo. Czyli wniosek: powinnam udzielić odpowiedzi na pytanie. Grzecznej odpowiedzi. Wdech, wydech. Jeszcze jeden wdech. Głęboki.
- Będę miała lawendę.
Widzę panikę we wzroku obu Pań. Jedna Pani patrzy i nie dowierza.
- A oprócz lawendy? - pyta, podnosząc tym samym i tak już gęstą atmosferę w pomieszczeniu.
- A to może stokrotki w trawie - strzelam. Stokrotki też kwiatki.
Mam taką nadzieję, że kwiatowa inwigilacja Obu Pań się zakończyła.
- Jak to tak? A forsycja? A malwy? Nie ma pani?
- Mam sosny. I jałowce.
- A w warzywniaku co Pani sadzi, droga pani? - drąży temat Druga Pani.
- Nooo.... - chwila zastanowienia - miętę, bazylię, rozmaryn...
Oczy Pań Jednej i Drugiej spodkowacieją.
Nadchodzi ten moment, w którym należy szanując Obie Panie, powiedzieć nie.
- Szanuję ogródki Pań i Panie same, ale ja nie mam ogródka. Mam las - full kultury, taktu i tylko lekkie drżenie warg zdradza, że jestem kilka sekund przed wybuchem.
- JAK TO TAK? - Obie Panie przeszły szkolenie treningu interpersonalnego i wiedzą, że powinno się podtrzymywac rozmowę.
Wdech, wydech. Decyzja o zakończeniu rozmowy:
- NIE będę miała ogródka! NIE będę miała róż! NIE posadzę tulipanów! NIE uprawiam warzyw! - i ciśnie mi się na usta cytat z ostatniego Jamesa Bonda: " W dupie to mam", ale na szczęście milknę, bo przerażone moim wybuchem Panie wychodzą z pomieszczenia.
A ja mam czas na przemyślenia... i dochodzę do wniosku, że nie można być asertywnym bez odrobiny chamstwa...

Monday, March 5, 2007

Być kobietą....

Rano wstałam z mocnym postanowieniem, że od dzisiaj będę kobietą. Taką słodką, milusią i w ogóle innym rodzajem. Nastawiłam budzik 20 minut wcześniej niż zwykle. Żeby strzelić makijaż, a jak! Jednak patrząc na budzik i koszmarnie wczesną porę, postanowiłam swoją metamorfozę zacząć od południa. Przecież nie makijaż jest podstawą kobiety. Praca minęła szybko i bez większych niespodzianek. Po pracy, w ramach porannych postanowień, poszłam do sklepu. Trochę się dziwnie czułam, ale stosując zasadę "trza być twardym, nie miętkim" stanęłam koło lady vis a vis pięknej pani i mówię:
- Poproszę spódnicę. - Kobiety noszą spódnice! I są piękne w tych spódnicach!
- Ale jaką? - z ironicznym półuśmiechem pyta słodka sprzedawczyni.
No jak to JAKĄ?
- Długą - odpowiadam. Prawdziwe kobiety noszą tylko długie spódnice. Co? Nie wie tego? Jakim prawem zatem pracuje w sklepie z ubraniami dla kobiet?? No nieeeeeee!!!!
Panienka za ladą patrzy jakbym właśnie wróciła z podróży w czasie, i to bynajmniej nie z przyszłości. Ale fakt - trzeba jej przyznać - stara się być miła. Dopytuje o fason, kolor, długość i inne szczegóły. Lipa totalna, bo nie potrafię udzielic jej zbyt wielu odpowiedzi. Bo ja przecież chcę SPÓDNICĘ. Po prostu spódnicę. HAWK.
Patrzę na słodziutką panienkę i pytam co myśli o komecie zbliżającej się do Ziemi. Panienka nie myśli. Tak przynajmniej mówi. Dochodzę do wniosku, że w obliczu nadchodzącej katastrofy niekoniecznie potrzebna mi spódnica. Życzę panience miłego dnia i wychodzę ze sklepu, w którym miałam się przeobrazić w kobietę. Na poprawę humoru robię zdjęcie moich ulubionych drzwi i zaczynam żałować, że nie wiem jak to jest: być kobietą :(
Kto mi opowie?


Sunday, March 4, 2007

Wydarzenie przełomowe - zgon Misia

Miś był zwykły. Jak to miś. I stary w dodatku. Ale takie misie kocha się najbardziej. Mój Miś miał rozsuwany na zamek brzuszek, a w nim cudnej urody flaczki - pompon świętego Mikołaja, ukradziony przez jednego z moich ulubieńców. I służył ten Miś już ponad 6 lat. Na dobre i na złe. Jak to Miś. Aż nadszedł dzień, w którym Miś przez nieuwagę zginął. Żeby to śmierć choć trochę chwalebna była - żal byłby mniejszy. Miś wpadł (został wrzucony!) do przepastnego garnka, w którym tłoczyły się pierogi. Zwykłe, prozaiczne pierogi. Pewnie - o ile mnie pamięć nie myli - ruskie lub z kapuchą. Zero poezji! A Miś na nią zasłużył.

A potem zadzwoniła Ciotka-Dorotka i mówi:

- Ja chcę do Chin.

Ot, i tyle. Żadnych otarć łez, żadnych kondolencji czy współczucia choćby. Ona chce do Chin, Honolulu czy Hiszpanii. No to, kurna, załatwiam jej tę Hiszpanię, czy inne dziadostwo na H. Bądź CH. Tak już mam - jak mnie ktoś o coś prosi, to staję na głowie. A Miś i jego gorrrący zgon będą kopniakiem, który doprowadzi do tych Chin. Czy gdziekolwiek tam Ciotka-Dorotka sobie chce.

Potrzebowałam mocnego kopa - impulsa jakiegoś, żeby zacząć. Potem już podobno samo poleci... Ano, zobaczymy...